niedziela, 6 lipca 2014

TEN JEDYNY - nie zawsze pozwala zapomnieć o całym świecie...

Tym razem nie będzie ochów i achów, ale może to wszystko tylko dlatego, że uwielbiam książki Emily Giffin i po najnowszej jej powieści "Ten jedyny" spodziewałam się tego, czego zazwyczaj: że porwie od pierwszych stron, że będzie zapierała dech w piersi, że wciągnie tak bardzo, że nie oderwę się dopóki nie skończę. A było niestety inaczej...

Najbardziej lubię czytać wówczas, gdy dom spowija wieczorny spokój, bo wtedy mogę zapomnieć o całym świecie i czytam dopóki mnie sen nie zmorzy, książka nie skończy lub... nie znudzi. Bywa, że mając wrażenie, że nie jestem w stanie przeczytać już ani linijki więcej, muszę po prostu odpocząć od czytania. Tak bywało w przypadku "Tego jedynego" i przyznaję z żalem, że te 523 strony czytałam aż cztery wieczory. Pewnie czytałabym i pięć, ale... chciałam już naprawdę ją dokończyć, żeby móc zatopić się w innej lekturze. Chciałam mieć tę książkę z głowy...

Przeczytawszy ok. 30 stron po raz pierwszy przemknęła mi myśl, że może lepiej książkę odłożyć i zacząć czytać coś zupełnie innego. Zaraz jednak przyszło mi do głowy, że jeśli teraz to zrobię, to za jakiś czas będę musiała na nowo brnąć przez ten tak ciężki dla mnie początek, więc zrezygnowałam z tego idiotycznego pomysłu. I na szczęście już ok. strony 50 przestałam żałować swojej decyzji :) 

Autorka z niezwykłą łatwością opisuje ludzkie emocje i relacje pomiędzy poszczególnymi bohaterami powieści. Jest to tak opisane, że czytając odnosi się wrażenie, że tkwimy w tym wszystkim po same uszy. I tak naprawdę nieważne, że bardzo szybko czytelnik wie, co będzie dalej, bo przecież nie do końca wiemy, jaka będzie ścieżka, po której bohaterowie będą stąpać, nim osiągną swój cel...

Z notki na książce:
Czasem wymarzony książę z bajki okazuje się wielką pomyłką.
Czasem ktoś, kto miał kochać, głęboko rani.
Czasem miłość rodzi się tam, gdzie nikt się jej nie spodziewa.

W życiu Shei wszystko jest pokręcone. Zamiast chodzić z matką na proszone obiadki woli oglądać mecze. Zamiast cieszyć się, że ma chłopaka, który jest obiektem powszechnych westchnień, zastanawia się, czy to na pewno ten jeden jedyny. A jeśli nie on, to kto? I dlaczego nowe uczucie jest takie trudne?
Czy Shea wybierze lojalność i przyjaźń, czy odważy się postawić wszystko na miłość?

Od siebie zadałabym jeszcze masę innych pytań... Po pierwsze czy przyjaciel ma prawo stawiać nas pod murem? A jeśli tak, to co może ten fakt usprawiedliwić - o ile w ogóle istnieje jakakolwiek sensowna argumentacja? Po drugie, trzecie, czwarte, piąte... Nie będę pytała, by nie zdradzić szczegółów powieści tym, którzy dopiero po nią sięgną i by nie psuć im miłych chwil spędzonych z "Tym jedynym" :) 

Jestem pod ogromnym wrażeniem sposobu, w jaki Emily Giffin opisuje z jednej strony małżeństwa wzorcowo szczęśliwe (aż ciśnie się na usta pytanie, jaki procent związków może się takim szczęściem poszczycić), z drugiej rodzinę rozbitą, a z jeszcze innej namiastkę domowej przemocy. Pisarka swymi opisami świata sportu i relacji w nim panujących, nie zaszczepiła we mnie miłości do żadnej dyscypliny sportowej i pomimo tego, że jestem pod wrażeniem znajomości tematu, niestety właśnie głównie te opisy powodowały moje zniechęcenie. Mimo tego oczywiście wiem, że bez nich nijak nie dało się napisać powieści osadzonej w tym a nie innym środowisku, czyli tak być po prostu musiało :)

Książka nie wciągnęła mnie od początku i bez reszty, ale wynikało to raczej z tego, że znam pozostałe powieści Emily Giffin i wiem, że autorkę stać na dużo, dużo, naprawdę dużo więcej. Niemniej pozycja idealna na lato, gdy chcemy odetchnąć po całodziennych wędrówkach, czy to górskich, czy też galeriowych :) Nikt w końcu nie powiedział, że książka wciągająca jest zawsze idealna. Nie zawsze można pozwolić sobie na zatracenie się w czytaniu i zapomnienie o całym świecie :) 

1 komentarz:

  1. Muszę przeczytać tą książkę,gdyż mnie zaintrygowałaś :)
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń