wtorek, 23 lutego 2016

Mleczny deser MONTE z dodatkami

Chyba każdy miewa gorsze dni... Nie ukrywam, że u mnie zdarzają się one głównie wtedy, gdy za oknem szaro, buro i ponuro, gdy z zasnutego szarego nieba lecą okropnie zimne krople deszczu. I to lecą tak, jakby ich ilość zdawała się nie mieć końca. 

W takich chwilach szukam ratunku dla siebie i resztkami sił staram się wykrzesać chociaż troszkę tych pozytywnych iskierek, które poprawią nastrój. Na pewno każdy ma swoje sposoby, ale jestem przekonana, że jedną z popularnych i skutecznych metod jest po prostu sięgnięcie po dobrą, smaczną przekąskę.

I tutaj z ratunkiem przybywa nam firma Zott ze swoimi wyśmienitymi deserami Monte z dodatkami. Samo MONTE zna chyba prawie każdy, a teraz do tego puszystego mlecznego kremu z czekoladą i orzechami laskowymi, mamy równie pyszne dodatki. Aż osiem różnych odsłon:

- Monte Cherry,
- Monte Cookies,
- Monte Crunchy,
- Monte Choco Balls,
- Monte Cappucino Balls,
- Monte Cacao Cookies,
- Monte Choco Flakes,
- Monte Waffle Sticks.


I szczerze to tak naprawdę nie potrafiłabym wskazać jednego swojego ulubionego wariantu, bo każdy ma w sobie to coś, co sprawia, że gdy zaszywamy się z nim w kącie to wiemy, że to ta chwila przyjemności, którą mam tylko dla siebie. I nieważne, czy mamy 5 lat, 10 czy 40 :) Każdemu z nas ta odrobina przyjemności po prostu się należy :) 

piątek, 12 lutego 2016

WALENTYNKOWE LOVE

Gdzie nie wejdę, gdzie nie spojrzę - wszędzie wszechobecna krzykliwa serduszkowa czerwień. Oczywiście nieco przesadziłam, bo nie wszędzie, ale... jest tego w każdym bądź razie tyle, że mam wrażenie osaczenia przez nią... Ja wiem, że WALENTYNKI, że to fajny dzień, że każda okazja jest dobra, by celebrować MIŁOŚĆ, ale dlaczego zapominamy o tym, że miłość taka na co dzień, to wcale nie te czerwone serca, wcale nie słodycze w kształcie serduszek, wcale nie pluszowe misie, bukiety kwiatów, kolacja przy świecach i przy butelce wina? 

Pewnie tym wpisem narażam się co niektórym, ale nie taki jest mój zamysł. Ot tak po prostu wolałabym, żeby ludzie inaczej tę prawdziwą MIŁOŚĆ kojarzyli: wcale nie z tym przyspieszonym biciem serca i pierwszym spojrzeniem, od którego wiedzieli, że to TEN jedyny czy TA jedyna; nie z uroczystą kolacją, nie z chwaleniem się jaka ta moja druga połowa cudowna, tylko same OCHY i ACHY... 
To PRAWDZIWA miłość? 
Taka jedyna? 
Czy raczej taka na pokaz?

Bo dla mnie MIŁOŚĆ to cała paleta barw:
BIEL, anielskiej cierpliwości;
ZIELEŃ wzajemnie podtrzymywanej nadziei, że w końcu kiedyś będzie lepiej;
ŻÓŁTY, bo dzień zaczęty od ujrzenia uśmiechu na twarzy ukochanego musi być dniem pełnym słonecznych myśli;
GRANATOWY, jak burzowe niebo, gdy złość ciska błyskawicami
i SZARY, jak najbardziej ponure myśli, gdy ON zalazł mi za skórę...
I ZŁOTY jak piasek na ścieżce, którą przemierzamy kilometry tak zwyczajnej codzienności, że nawet piaskowi udziela się jej cień sprawiając, że widzimy po prostu kolor PIASKOWY.
I RÓŻOWY jak usta kochane, które nieraz stanowczo za dużo mówią, gadają, plotą i się czepiają...
I MORSKI jak fale, które nieraz nas unoszą ponad wszystkim...
I NIEBIESKI, jak spokój, ukojenie i poczucie bezpieczeństwa, które potrafi dać uścisk JEGO dłoni.
I taki najzwyczajniej kolor BURY, gdy któreś z nas ma muchy w nosie, a drugie chwilowo ma dość ich znoszenia...

Ale w końcu chciałam napisać, że MIŁOŚĆ, ta codzienna, to dla mnie samej głównie wzajemne zrozumienie, wspieranie się w trudnych chwilach, dzielenie nawet tych najmniejszych radości, mniejsze i większe nieporozumienia, i długie rozmowy, które niekoniecznie natychmiast wszystko prostują. I taka MIŁOŚĆ jest przeplatana pięknymi chwilami uniesień, ale absolutnie UNIESIENIA te nie są istotą miłości. Mają one sens tylko wtedy, gdy są jej uzupełnieniem (chyba że szukamy chwilowych uniesień, a nie uczucia). W przeciwnym razie chwile uniesień miną i pozostanie niesmak, tęsknota albo rozdygotane jedno samotne serce. I obydwa serca nadal będą szukać... Tej prawdziwej i jedynej MIŁOŚCI, która będzie umiała trwać każdego dnia...

Czas na zmiany, czyli rzecz o urządzaniu pokoju od podstaw. I NOWA SZAFA która STRASZY na środku pokoju :)

Zmiany są po prostu niezbędne, a u nas akurat ta niezbędność najbardziej dopadła wyposażenie pokoi dzieci. Pierwszy o remont wołał pokój synka, więc zaczęliśmy od malowania. Pomijam fakt, że ściany koloru brzoskwiniowego mój wspaniałomyślny mąż określił prosiaczkowymi, ale faceci tak mają, więc trzeba im takie wpadki wybaczyć.

Ustaliliśmy priorytety, bo worka pieniędzy nie mamy, a w totka dawno grać przestaliśmy. Tak więc najpierw malowanie, a zaraz po nim zakup nowego łóżka i mebli. Firanki, nowe panele podłogowe - to spokojnie może poczekać. 

Zdecydowaliśmy się na wybór MEBLI SYSTEMOWYCH, by móc stopniowo kupować poszczególne elementy. Trzy dni jeździliśmy i biegaliśmy po sklepach. Chyba największym zdziwieniem było to, że jeśli chcemy meble kupić to wcale nie jest tak, że wchodzimy, płacimy i zabieramy nasz nowy nabytek do domu. Pamiętam, że kiedyś tak było, a  teraz... owszem: płacimy (przynajmniej zaliczkę) i zamawiamy, a mebel czy meble docierają do nas po JAKIMŚ czasie. I ten JAKIŚ czas to minimum tydzień, a nieraz i trzy tygodnie. Przy wyborze kanapy, gdybyśmy chcieli inny kolor (no wiecie, taki pasujący do wybranych przez nas mebli), to okres wyczekiwania i wyglądania takiego cacka wynosi jakieś 5 tygodni.  W dobie walki o klienta i o zbyt brzmi to jak jakiś absurd, ale absurdem to niestety nie jest. 

Po tygodniu dotarła do nas cudowna kanapa, a po ok. 2 tygodniach upatrzona i wymarzona szafa a'la garderoba. Transport opłacony, wniesienie na piętro też, pozostało poskładanie i poskręcanie, no ale co tam: wszystko jest dla ludzi.

Pierwszy zgrzyt: brakuje kołków. Drugi zgrzyt: śruba do przykręcenia uchwytu przy drzwiach tak słaba, ze podczas wkręcania się ukręciła. Zgrzyt numer trzy: miało być piękne lustro wewnątrz garderoby i... lustro jest, ale z ogromną rysą i upaćkane jakimś klejem. Można było zauważyć wcześniej, gdyby folię zdjęło się przed montażem, ale wówczas można było lustro uszkodzić samemu... No i w końcu ZGRZYT nr 4: kompletna klapa z montażem drzwi, bo półki są kilka milimetrów za długie i wystają sobie poza rzekomą szafę. Dzwonimy więc do sklepu, w którym szafę kupiliśmy. Bez żadnych pretensji, bo raz, że ekipa profesjonalna i obsługa bardzo miła, a dwa: to w końcu wina nie ich a producenta. Porobiliśmy zdjęcia defektów, wysłaliśmy mailem i... sobie czekamy już dwa tygodnie i tak właściwie to nie wiemy ile jeszcze poczekamy. 

Mój małżonek dwa dni temu postanowił wziąć sprawy w swoje ręce, znalazłam mu numer telefonu do producenta, więc zadzwonił. I tu nie koniec naszych zdziwień, bo pani (która podobno była dla nas wyjątkowo miła) stwierdziła, że skoro były jakieś wady to w ogóle nie powinniśmy elementów szafy nawet wyjmować z opakowań. Tylko... jak wtedy stwierdzić, ze coś nie tak???? Pobawić się we wróżkę?

Póki co zamówiliśmy wczoraj do kompletu biurko, by syn miał w końcu już urządzony swój kąt do nauki i odrabiania lekcji. Może już pozbawione wad elementy szafy dotrą razem z biurkiem? A może to tylko nasze pobożne życzenie?