środa, 23 lipca 2014

KONKURS z firmą SYS

No dobrze, ja wiem, że miało być więcej postów, więcej pisania, ale... niestety WAKACJE i LATO jakoś mnie rozleniwiły :( Obiecuję poprawę a w ramach malutkiej rekompensaty mini KONKURS :) Może nagroda  przyda się komuś w sierpniu? :) Do wygrania malutki zestaw DAŃ BABCI ZOSI firmy SYS, czyli placki ziemniaczane klasyczne oraz w wersji z suszonymi pomidorami. Wcześniej już pisałam więcej na temat produktów tej firmy i na temat łatwości ich przyrządzania, zapraszam więc do czytania :) 

Warunki wzięcia udziału w konkursie są następujące:
1) jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś(aś) dodaj bloga do obserwowanych
2) jeśli nie lubisz to polub fanpage na facebooku https://www.facebook.com/wzyciuzakochana

3) polub fanpage https://www.facebook.com/firmasys?fref=ts
4) udostępnij publicznie na facebooku informację o KONKURSIE https://www.facebook.com/wzyciuzakochana/posts/777692102283563
5) na facebooku w komentarzu do posta informującego o konkursie napisz rymowankę (może być bardzo krótka), w której obowiązkowo muszą znaleźć się trzy słowa (można je odmieniać): LATO, DANIE, SYS. W nawiasie napisz pod jakimi danymi obserwujesz bloga :)

Spełnienie wszystkich pięciu warunków jest niezbędne do wzięcia udziału w konkursie.
Sponsorem nagrody jest firma SYS. Wysyłka na mój koszt tylko na terenie Polski NAJCHĘTNIEJ za pośrednictwem PACZKOMATÓW!

TERMIN trwania konkursu: od 23.07.2014 do 01.08.2014 włącznie. 
Wyniki zostaną ogłoszone do 05.08.2014 r. 
Zwycięzca będzie miał 3 dni na podanie na pw na facebooku wybranego paczkomatu, do którego ma być dostarczona nagroda (ewentualnie swojego adresu). Po tym czasie losuję kolejną osobę.
Nagroda jest jedna i w jej skład wchodzą dwa Dania Babci Zosi: placki ziemniaczane klasyczne oraz placki ziemniaczane z suszonymi pomidorami. 

Nagroda zostanie wysłana w ciągu 7 dni od otrzymania danych zwycięzcy :)

niedziela, 6 lipca 2014

TEN JEDYNY - nie zawsze pozwala zapomnieć o całym świecie...

Tym razem nie będzie ochów i achów, ale może to wszystko tylko dlatego, że uwielbiam książki Emily Giffin i po najnowszej jej powieści "Ten jedyny" spodziewałam się tego, czego zazwyczaj: że porwie od pierwszych stron, że będzie zapierała dech w piersi, że wciągnie tak bardzo, że nie oderwę się dopóki nie skończę. A było niestety inaczej...

Najbardziej lubię czytać wówczas, gdy dom spowija wieczorny spokój, bo wtedy mogę zapomnieć o całym świecie i czytam dopóki mnie sen nie zmorzy, książka nie skończy lub... nie znudzi. Bywa, że mając wrażenie, że nie jestem w stanie przeczytać już ani linijki więcej, muszę po prostu odpocząć od czytania. Tak bywało w przypadku "Tego jedynego" i przyznaję z żalem, że te 523 strony czytałam aż cztery wieczory. Pewnie czytałabym i pięć, ale... chciałam już naprawdę ją dokończyć, żeby móc zatopić się w innej lekturze. Chciałam mieć tę książkę z głowy...

Przeczytawszy ok. 30 stron po raz pierwszy przemknęła mi myśl, że może lepiej książkę odłożyć i zacząć czytać coś zupełnie innego. Zaraz jednak przyszło mi do głowy, że jeśli teraz to zrobię, to za jakiś czas będę musiała na nowo brnąć przez ten tak ciężki dla mnie początek, więc zrezygnowałam z tego idiotycznego pomysłu. I na szczęście już ok. strony 50 przestałam żałować swojej decyzji :) 

Autorka z niezwykłą łatwością opisuje ludzkie emocje i relacje pomiędzy poszczególnymi bohaterami powieści. Jest to tak opisane, że czytając odnosi się wrażenie, że tkwimy w tym wszystkim po same uszy. I tak naprawdę nieważne, że bardzo szybko czytelnik wie, co będzie dalej, bo przecież nie do końca wiemy, jaka będzie ścieżka, po której bohaterowie będą stąpać, nim osiągną swój cel...

Z notki na książce:
Czasem wymarzony książę z bajki okazuje się wielką pomyłką.
Czasem ktoś, kto miał kochać, głęboko rani.
Czasem miłość rodzi się tam, gdzie nikt się jej nie spodziewa.

W życiu Shei wszystko jest pokręcone. Zamiast chodzić z matką na proszone obiadki woli oglądać mecze. Zamiast cieszyć się, że ma chłopaka, który jest obiektem powszechnych westchnień, zastanawia się, czy to na pewno ten jeden jedyny. A jeśli nie on, to kto? I dlaczego nowe uczucie jest takie trudne?
Czy Shea wybierze lojalność i przyjaźń, czy odważy się postawić wszystko na miłość?

Od siebie zadałabym jeszcze masę innych pytań... Po pierwsze czy przyjaciel ma prawo stawiać nas pod murem? A jeśli tak, to co może ten fakt usprawiedliwić - o ile w ogóle istnieje jakakolwiek sensowna argumentacja? Po drugie, trzecie, czwarte, piąte... Nie będę pytała, by nie zdradzić szczegółów powieści tym, którzy dopiero po nią sięgną i by nie psuć im miłych chwil spędzonych z "Tym jedynym" :) 

Jestem pod ogromnym wrażeniem sposobu, w jaki Emily Giffin opisuje z jednej strony małżeństwa wzorcowo szczęśliwe (aż ciśnie się na usta pytanie, jaki procent związków może się takim szczęściem poszczycić), z drugiej rodzinę rozbitą, a z jeszcze innej namiastkę domowej przemocy. Pisarka swymi opisami świata sportu i relacji w nim panujących, nie zaszczepiła we mnie miłości do żadnej dyscypliny sportowej i pomimo tego, że jestem pod wrażeniem znajomości tematu, niestety właśnie głównie te opisy powodowały moje zniechęcenie. Mimo tego oczywiście wiem, że bez nich nijak nie dało się napisać powieści osadzonej w tym a nie innym środowisku, czyli tak być po prostu musiało :)

Książka nie wciągnęła mnie od początku i bez reszty, ale wynikało to raczej z tego, że znam pozostałe powieści Emily Giffin i wiem, że autorkę stać na dużo, dużo, naprawdę dużo więcej. Niemniej pozycja idealna na lato, gdy chcemy odetchnąć po całodziennych wędrówkach, czy to górskich, czy też galeriowych :) Nikt w końcu nie powiedział, że książka wciągająca jest zawsze idealna. Nie zawsze można pozwolić sobie na zatracenie się w czytaniu i zapomnienie o całym świecie :) 

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Dania Babci Zosi - na ratunek :)

I tym razem Dania Babci Zosi firmy SYS nadciągnęły z odsieczą :) Niespodziewani goście w dniu, gdy obiad miałam zaplanowany na nieco późniejszą godzinę i oczywiście chwila PANIKI. Sama może zrobiłabym sobie kawałek chleba, ale dzieci? Wypadałoby na szybko jakiś ciepły posiłek przygotować, ale w głowie chwilowy brak pomysłów. Na szczęście w spiżarce znalazłam RYŻ Z GROSZKIEM I MARCHEWKĄ :) Tym razem postanowiłam przyrządzić "ulepszoną" wersję, czyli zgodną z propozycją serwowania znajdującą się na opakowaniu.

Dwie ogromne zalety DAŃ BABCI ZOSI już wspominałam we wcześniejszych wpisach, czyli po pierwsze są niezwykle szybkie w przygotowaniu (w przypadku Ryżu z groszkiem i marchewką dokładnie 20 minut) a po drugie żadnej chemii - tylko naturalne składniki (ryż, groszek zielony, marchewka, cebula). 

Wybrałam sposób przygotowania według babci (a tak, mamy dwa do wyboru: wg babci i wg wnuka). Zagotowałam 600ml wody (dla porcji na 4 osoby), wsypałam zawartośc dwóch torebek oraz płaską łyżeczkę soli oraz odrobinkę oleju. Przykryłam szczelnie pokrywką i gotowałam przez 12 minut na minimalnej mocy palnika. Zdjęłam z kuchenki, zamieszałam i szczelnie przykryty garnek odstawiłam na 5 minut. 

W międzyczasie usmażyłam omlet z czterech jaj (dodając sól i pieprz do smaku). Lekko przestudzony zwinęłam w rulonik i posiekałam na paseczki. Teraz wiem, że mogły być jeszcze cieńsze, ale i tak wyszło super :) Wymieszałam z ryżem z groszkiem i marchewką i..... GOTOWE :)
Naprawdę PYYYYYCHA :) 

A w tajemnicy zdradzę Wam, że w zanadrzu już mam konkurs, w którym nagrodą będą dwa Dania Babci Zosi :) Będziecie więc mogli wypróbować sami :)

niedziela, 29 czerwca 2014

WYNIKI rozdania nr 1 :)

Tadam :) Tak więc mamy zwycięzcę pierwszej rozdawajki :) 27 osób spełniło wszystkie wymogi i spośród nich została wylosowana ELŻBIETA ŚWITULSKA :) Gratuluję i proszę o przesłanie danych do wysyłki na pw na facebooku :)

niedziela, 22 czerwca 2014

"Dziewczyny z Powstania" i... dokąd zmierzasz świecie?

Chciałam dzisiaj napisać recenzję książki "Dziewczyny z Powstania" Anny Herbich, ale już tyle tych recenzji jest, że nieraz zastanawiam się jaki to ma sens... Z drugiej strony mam świadomość, że moje recenzje często są po prostu INNE. Pewnie z punktu widzenia polonisty trudno nawet nazwać je recenzjami, bo pełne są moich osobistych przemyśleń. A uwierzcie: "Dziewczyny z Powstania" naprawdę dają dużo do myślenia i to nie tylko o tym, co było... Jak dla mnie są idealną okazją do zatrzymania się w biegu i do przemyśleń nad tym, co jest i nad tym, dokąd to wszystko zmierza... 

Niestety porównując to, co było, z tym, co jest, ani jako społeczeństwo, ani jako jednostki, nie wypadamy korzystnie. I już wcale nie dziwią słowa słyszane dawniej od babć: ZA MOICH CZASÓW... A teraz już mało kto ma odwagę wypowiedzieć to zdanie głośno. Jedni obawiają się wyśmiania, że niby nie nadążają za zmianami i pozostają w tyle... Inni starają się przystosować do współczesnych realiów i nieważne, że przy tym trzeba nagiąć mnóstwo własnych światopoglądów, całkowicie przewartościować swój świat, stworzyć na nowo definicje wielu słów. 

Jednym z modnych pojęć jest ASERTYWNOŚĆ. Nie będę przytaczała definicji - kto będzie chciał sobie przypomnieć "wygoogluje" bez trudu :) Ja tylko chciałabym zwrócić uwagę na to, że asertywność to NIE JEST odmawianie typu: nie zostanę dłużej w pracy, bo skończyłam pracę 5 minut temu (swoją drogą, ciekawe czy bohaterkom "Dziewczyn z Powstania" przyszłoby w ogóle coś takiego do głowy). Teraz pseudo ASERTYWNOŚĆ jest często usprawiedliwieniem własnego.... LENISTWA, WYGODNICTWA i BRAKU EMPATII. Aż tak świat się zmienił? Aż tak trzeba przewartościować wszystko? A może wygodniej postawić świat do góry nogami? Nieważne, że narobimy zamieszania, huku i rumoru. Oto w końcu chodzi, by coś się działo, by nie było nudno i by wszyscy zauważyli, że NADESZŁO NOWE. I jestem oczywiście ZA, ale pod warunkiem, że to NOWE będzie lepsze... Ciągle tylko zmiany, i zmiany.... Tylko dlaczego każdy na hasło ZMIANY od razu mówi, że ONE ZAWSZE są na GORSZE? Nie, to akurat nie ma nic wspólnego z naszą przypadłością narodową, czyli narzekaniem. Tak naprawdę coraz częściej wstydzimy się przyznawać, że coś w naszym życiu jest nie tak. Wstydzimy się, bo a nuż ktoś ma gorzej? Ewentualnie - i chyba tak jest niestety częściej - nie przyznamy się, bo KTOŚ się z tego ucieszy, bo KTOŚ kiedyś to wykorzysta przeciwko nam... Tak więc narzekamy tylko wtedy, gdy wydaje nam się, że możemy sobie na to pozwolić, czyli przed przyjaciółmi lub bliskimi znajomymi... A co będzie gdy to nasze ZAUFANIE zostanie podeptane i zmieszane z błotem? NIC. Zamkniemy się w sobie, jakby tak być po prostu musiało.

Ps. A recenzja będzie jutro :)

piątek, 20 czerwca 2014

Zakup płyty indukcyjnej = zmiany w wyposażeniu kuchni

Przed dwoma laty wygrałam prawdziwe cudeńko: płytę indukcyjną oraz piekarnik elektryczny firmy Bosch. Radość nie do opisania, zwłaszcza że stary piekarnik już wcześniej przestał ze mną współpracować: rozleniwił się i nie chciał mi dopiekać ciast. Zresztą i stara płyta elektryczna pozostawiała już wiele do życzenia i znowu potwierdziło się to, że w niektóre sprzęty lepiej zainwestować parę złotych więcej, a mieć pewność, że dłużej nam posłużą, a jeśli nie to są to na tyle solidni producenci, że staną na odpowiednim poziomie i załatwią sprawę tak jak należy. Niestety rzeczywistość jest jaka jest i chyba nie ma nikogo, kto nie "naciąłby się" na sprzęt, który psuje się zaraz po upływie okresu gwarancji :( O tym może jednak innym razem :)


Tak więc nowa płyta indukcyjna była spełnieniem moich marzeń. Wówczas jeszcze nie wiedziałam, że to wydarzenie zasługuje na miano REWOLUCJI w mojej małej kuchni. Dlaczego? Nagle okazało się, że ŻADNA moja patelnia nie chce współgrać z tym cudem techniki. I jak tu przetrwać choćby parę dni bez patelni? Na szczęście z garnkami było ciut lepiej.  Co prawda moje najnowsze garnkowe nabytki mnie zawiodły, ale przeprosiłam stare garnki emaliowane, bo tylko one były w stanie dotrzymać kroku mojej nowej płycie... Oczywiście najprościej było po prostu wybrać się na zakupy i po prostu kupić taki "sprzęt" kuchenny, który miał odpowiednie oznakowanie. Jednak nasza polska rzeczywistość jest jaka jest i na takie szaleństwo zakupowe musiałam poczekać. W pierwszej kolejności trzeba było kupić patelnię... Garnki kompletowałam stopniowo i tu niestety spotkało mnie niejedno rozczarowanie. Czy naprawdę na zestaw garnków trzeba wydać kilka tysięcy, by mieć gwarancję wysokiej jakości? Co z tańszymi wyrobami? Czy naprawdę WSZYSTKIE jak jeden są do niczego? O tym (i nie tylko) w najbliższym czasie na moim blogu, a jeśli ktoś ma ochotę podzielić się swoimi doświadczeniami, serdecznie zapraszam do wpisów w komentarzach, w pw na facebooku https://www.facebook.com/wzyciuzakochana?fref=ts lub przez formularz "Napisz do mnie" :)

wtorek, 17 czerwca 2014

Mała przekąska na ciepłą kolację, czyli... KOTLECIKI z KALAFIORA

Dzisiaj moi domownicy zażyczyli sobie ciepłej kolacji, a że już dawno nie robiłam naszych ulubionych KOTLECIKÓW Z KALAFIORA, więc przynajmniej nie musiałam długo się zastanawiać, co by tu przyrządzić :)

Przepis najprostszy w świecie, a efekt naprawdę rewelacyjny :) Przepraszam, że zdjęcie jest jakie jest, ale nie zdążyłam ładnie poukładać na listkach sałaty, bo pochłonęli co do jednego :)


Składniki:
1 kalafior
1 jajko
bułka tarta
sól, pieprz do smaku
olej do smażenia

Przygotowanie
Kalafiora gotujemy do miękkości w osolonej wodzie. Odcedzamy i czekamy aż przestygnie. Rozdrabiamy go (ja zawsze robię to za pomocą zwykłego widelca), dodajemy jajko, przyprawy do smaku, bułkę tartą. Można dodać np. zielony koperek, ale moje najmłodsze dziecię średnio za zieleniną przepada, więc koperek odpuściłam :) Smażymy na rozgrzanym oleju na jasnozłoty kolor :)

Jak to mówią moje dzieci: PYYYYCHA :)

poniedziałek, 16 czerwca 2014

LUKSJA - mleczko pod prysznic i balsam w jednym

Pierwszy "egzemplarz" kupiłam zupełnie przez przypadek. Skusił mnie obietnicą nawilżonej i jedwabiście gładkiej skóry oraz... prostotą szaty graficznej na opakowaniu. Taka prostota zawsze kojarzy mi się z luksusem oraz elegancją i tym razem wcale się nie zawiodłam :)

Pierwsze mleczko Luksji zagościło w moim domu późną jesienią. Z racji takiej a nie innej pory roku wybrałam zapach nieco słodkawy, czyli mleczko zawierające odżywczy olej sezamowy. Dlaczego akurat ten zapach? Bo kojarzy mi się z rozpieszczaniem :) Latem skóra jest muskana promykami słońca i akurat mojej skórze dobrze z tym... Wczesną jesienią chyba jeszcze żyje wspomnieniami, ale gdy nadchodzi ta bardziej deszczowa i ponura pora, to czuję, że mojej skórze czegoś brak. Jak dla mnie dodatkowym atutem jest to, że słodycz w zapachu jest delikatna i w niczym nie przypomina zapachu miodu (niestety nie mam pojęcia skąd ta moja awersja do kosmetyków pachnących lepkim miodem :( )


Nawilżające i odżywcze właściwości mleczka pod prysznic ze składnikami balsamu sprawiły, że moja jesienna skóra przygotowująca się już do zimy, szybko wróciła do normy. Prawda jest taka, że w moim zabieganym życiu wieczorem nieraz brakuje chęci i sił, by wyciągnąć rękę po balsam do ciała i zawsze wtedy myślę: to tylko jeden dzień (oczywiście liczebnik "jeden" jest później zastępowane przez "dwa" lub "trzy"), więc nic się nie stanie (naprawdę zazdroszczę osobom, dla których wieczorna pielęgnacja ciała jest najświętszym rytuałem od którego nie ma odstępstw). Ale owszem... Stawało się, bo skóra potrzebuje stałego odżywiania i nawilżania, więc nie tak łatwo było te moje grzeszki ukryć. A teraz nareszcie mam spokój :) I teraz naprawdę mogę powiedzieć, że nic się nie stanie, bo po użyciu mleczka LUKSJA skórze niewiele do szczęścia potrzeba. Ostatnio jednak ta sezamowa słodycz zaczęła ciut drażnić mój zmysł powonienia :) Oczywiście dlatego, że nareszcie mamy słoneczko :) Na szczęście mleczko LUKSJA występuje również w innych wariantach zapachowych i znalazłam dla siebie zapach idealny na letnie upały :) Mleczko zawierające mleczko owsiane - poza tym, że nadaje skórze miękkość, gładkość i elastyczność - ma nieco orzeźwiający aromat... Tak, jakby zostało stworzone, by sprowadzać na ziemię i nie dać się ponieść zbyt wysoko w obłoki... Swoją drogą, co za dużo to niezdrowo, więc skórze pachnącej słodyczą lata, bardzo potrzeba zimnego prysznicu w postaci odpowiedniego zapachu.

sobota, 14 czerwca 2014

ZACZATOWANI część 2

Mimo tego wszystkiego przez kilka tygodni niecierpliwie wyczekiwałeś mojego przybycia. A ja przychodziłam, choć to chyba niewłaściwie określenie... Biegłam w pośpiechu ulicami miasta. Mijałam ludzi. Potem już tylko jakieś korytarze... Jeszcze schody jedne i drugie... I już mogłam włączyć komputer. Sekundy ciągnące się w nieskończoność, ale nareszcie ten moment: jestem w sieci. Wiedziałam, że czekasz, że musisz czekać. Nie mogło być inaczej. Myśli o mnie powracały do ciebie z podwójną siłą. Im bardziej odganiałeś je od siebie, tym były intensywniejsze. A ja to czułam... Jakby jakieś fluidy przechodziły od ciebie do mnie...
Gra.
Zabawa.
Sieć.

czwartek, 12 czerwca 2014

ZUS czy OFE, czyli odrobina polityki w życiu każdego z nas... PODEJMIJ DECYZJĘ DO 31 LIPCA!

Dziś będzie zupełnie inaczej i z góry przepraszam tych, którzy się rozczarują... Niestety choćby człowiek chciał się trzymać jak najdalej od polityki i tego WIELKIEGO ŚWIATA, to w którymś momencie i tak nastąpi bardziej lub mniej bolesne zderzenie z nim... Skąd ten mój dzisiejszy post? Z racji zbliżającego się ostatecznego terminu, w którym wypadałoby zadeklarować się czy nasze składki na ubezpieczenie emerytalne nadal mają trafiać do OFE (Otwartych Funduszy Emerytalnych) czy wolimy jednak ZUS, znajomi pytali mnie o zdanie... A ja? Wstyd przyznać, ale nie potrafiłam udzielić im żadnej odpowiedzi, bo po prostu wcale jeszcze nad tym nie myślałam... Zawsze wydaje mi się, że jest na to jeszcze dosyć czasu... A prawda jest bardziej bolesna: CZAS tak ucieka, że ani człowiek się obejrzy, a będzie 1 sierpnia i ... za późno na jakąkolwiek decyzję.

Pewnie nadal czekałabym odganiając od siebie te bardziej i mniej polityczne dylematy, gdyby nie artykuł, na który dzisiaj się natknęłam.
http://wgospodarce.pl/informacje/13924-wsieci-ludzie-w-ogole-nie-powinni-sie-dowiedziec-o-wyborze-ofe-czy-zus-mowi-doradca-premiera

wtorek, 10 czerwca 2014

NAJŁATWIEJSZE ciasto z owocami

Tempo czytania książek niestety wolniejsze, bo utknęłam w takiej jednej :/  Nie lubię książek, których nie mogę polecić i zazwyczaj zupełnie je przemilczam. Tej jeszcze daję szansę, bo pozostało to przeczytania jeszcze całkiem sporo :) Tak więc może coś na osłodę?

Sezon truskawkowy w pełni, więc bez ciasta z truskawkami nijak obyć się nie może :) A kiedy ma się prosty i tani przepis na ciasto z owocami, to żyć nie umierać :) Osobiście wykorzystuję do pieczenia formę o wymiarach 27x37cm i zawsze przygotowuję podwójną porcję ciasta (w przeciwnym przypadku ciasto jest bardzo niskie i nie wygląda zbyt apetycznie).


Składniki:
2 jaja
1 szkl. cukru
200ml słodkiej śmietany
2 łyżki oleju
2 szkl. mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
owoce

Przygotowanie:
Jaja miksujemy z cukrem, a następnie dodajemy śmietanę i olej. Po wymieszaniu dodajemy przesiana mąkę i proszek do pieczenia. Ciasto wylewamy na blachę, na wierzchu układamy owoce.
Pieczemy w temp. 160-170 stopni C przez ok. 35 minut (przy podwójnej porcji ciasta osobiście wydłużam czas pieczenia do ok. 45 minut)

Proste, prawda? Uwierzcie, nawet ktoś, kto nie ma doświadczenia w pieczeniu, poradzi sobie. Jedyne o czym warto pamiętać to to, by jaja z cukrem ubijać kilka minut (ładniej wtedy wyrośnie). Smacznego :)

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Upały niekoniecznie równają się czerpaniu przyjemności z gotowania, ale można to sobie ułatwić ;)

Nie ukrywam, że gdy termometr za oknem wskazuje 27 stopni C w cieniu, ostatnią rzeczą o jakiej marzę jest ślęczenie w kuchni. Każdy, kto jednak musi przygotować ciepły posiłek, ma na takie dni niejedną alternatywę... Dla mnie jednym z rozwiązań są dania babci Zosi firmy SYS. Wcześniej wspomniałam już o plackach ziemniaczanych, a dziś chciałabym wspomnieć o mojej ulubionej zupie z dań babci Zosi, czyli BARSZCZU UKRAIŃSKIM :)

Co takiego zachwyca w tych daniach? Niewątpliwie to, że są proste w przygotowaniu, ale jak dla mnie niezmiernie ważne jest to, że nie są naszpikowane chemią. 

Barszcz ukraiński z suszonych warzyw. (…) Użyte w zupach warzywa sami uprawiamy i suszymy (…)” I jak tu nie ulec czarowi tego cudeńka? Tylko naturalne składniki, bez konserwantów, aromatów, chemicznych wzmacniaczy smaku… Jednak każdy wie, że skład to jedno, a smak drugie i bywa, że człowiek się rozczarowuje. Pomimo więc całego mojego zapału do przygotowania Dania Babci Zosi pozostawał ten margines wątpliwości: co z tego wyniknie i czy da się zjeść. Samo jednak się nie ugotuje, więc przystąpiłam do działania – zgodnego z instrukcją na opakowaniu.


Zawartość torebki z warzywami wsypałam do 1 litra zimnej wody dodając łyżkę oleju. I tu już miła niespodzianka, bo te suszone warzywa to były takie sympatyczne kawałki, a nie jakieś bezkształtne zmiażdżone wióry. Następnie trzeba było gotować to cudo przez 20 minut od zawrzenia i z przyjemnością patrzyłam, jak wspaniale bezbarwna do tej pory woda nabiera kolorów. Po tych 20 minutach dodałam mieszankę przypraw, ale zanim ją dodałam musiałam nawdychać się tego czarodziejskiego aromatu… Poczułam się, jakbym naprawdę przeniosła się do starej babcinej kuchni w małym domku pod lasem, z dala od zgiełku i ulicznego brudu. Po dodaniu przypraw jeszcze tylko 5 minut i barszcz gotowy… Tak cudownie pachniał i wyglądał, że nie mogłam powstrzymać się, by od razu nie posmakować. Smak dorównywał aromatowi roznoszącemu się po kuchni, więc czym prędzej położyłam jeszcze na każdym talerzu po łyżce gęstej kwaśnej śmietany, wymieszałam i dumnie zaniosłam domownikom. Zobaczyć te błogie miny – bezcenne.


Jedyny malutki minusik jest taki, że na opakowaniu było zaznaczone, że jest to opakowanie na 4 osoby. Producent jednak chyba nie pomyślał, że coś tak smacznego to chce się jeść i jeść, więc myślę, że faktycznie wystarczy zaledwie na 3 talerze, ale oczywiście za to pełne.


Ps. Gdyby ktoś zaczął szperać w necie to znajdzie właśnie taką moją recenzję :) Oświadczam, że TO MOJA OPINIA, a nie plagiat :)

niedziela, 8 czerwca 2014

ROZDANIE nr 1 :)

Kiedyś wspomniałam, że mój blog będzie o wszystkim :) Wspomniałam też, że jestem wieczną poszukiwaczką i chyba każdy z nas ciągle czegoś poszukuje. Miłości, przyjaźni, dobrej książki, idealnego kremu pod oczy, żelu pod prysznic, który zachwyci np. swoim zapachem... Lada moment pojawią się pierwsze opisy moich ODKRYĆ... Trafiam na nie zupełnie przypadkowo: a to gdzieś wygram, a to dostanę do testowania, a to kupię z nadzieją, że to właśnie TO cudo... Każdy z nas zna ten zawód, dlatego ZAWSZE będę pisała szczerze, co myślę na temat danego produktu. Jeśli miałabym skłamać to wolałabym po prostu przemilczeć... Wiem jednak, że bywa i tak, że jednej osobie coś nie podpasuje, a inna się tym zachwyci, więc pamiętajcie proszę, że zawsze są to MOJE OPINIE i MOJE ODCZUCIA. Póki co, żeby Was Kochani zachęcić do zaglądania na mojego bloga i na mój fanpage, ogłaszam pierwsze ROZDANIE (i na pewno nie ostatnie). Z czasem będą również na pewno konkursy kreatywne :)


Warunki wzięcia udziału w rozdaniu są następujące:
1) dodaj bloga do obserwowanych
2) polub fanpage na facebooku https://www.facebook.com/wzyciuzakochana
3) udostępnij publicznie na facebooku informację o rozdaniu 
4) na facebooku w komentarzu do posta informującego o rozdaniu https://www.facebook.com/wzyciuzakochana/posts/753989341320506 
napisz: Obserwuję jako..... (oczywiście w miejsce kropek wpisujesz odpowiednie dane :)

Spełnienie wszystkich czterech warunków jest niezbędne do wzięcia udziału w rozdaniu.
Sponsorem nagrody jestem JA. Wysyłka na mój koszt tylko na terenie Polski.
TERMIN trwania rozdania: od 08.06.2014 do 27.06.2014 włącznie. 
Wyniki zostaną ogłoszone do 30.06.2014 r. 
Zwycięzca będzie miał 3 dni na wysłanie na pw na facebooku swojego adresu. Po tym czasie losuję kolejną osobę.
Nagroda jest jedna i w jej skład wchodzą kosmetyki VENUS: balsam do ciała ujędrniający wspomagający likwidację cellulitu oraz pianka do golenia z ekstraktem z melona i grejpfruta :)


sobota, 7 czerwca 2014

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą....

Tych słów nikomu nie trzeba przybliżać... Każdy choć raz je usłyszał lub przeczytał, a mimo tego  niestety nie każdemu zapadają w pamięci... O tak, oczywiście, że pamiętamy: obiło się o uszy, czytaliśmy, może nawet wzruszyliśmy się. Później jednak szybko zapominamy i dzielnie, z wypiętą piersią, ruszamy wprost do dżungli życia. Niechętnie dzielimy się czymkolwiek, bo przecież przetrwają najlepsi, więc to MY musimy być zwycięzcami. Niechętnie dajemy cokolwiek, bo a nuż w którymś momencie tego czegoś nam zabraknie? MÓJ czas, MIŁOŚĆ, PRZYJAŹŃ, odrobina ZAINTERESOWANIA, UWAGI, UŚMIECH, SPOJRZENIE... A nuż zbiednieję?

Demonizuję? Może odrobinkę :) Chociaż ilu z tych, którzy dążą po trupach do celu, przyzna się kiedykolwiek do tego? Ilu będzie miało tyle odwagi, by przyznać, że nie liczą się środki tylko cel?

"Człowiek człowiekowi wilkiem".... Człowiek człowieka utopiłby w łyżce wody, o ile tylko udałaby się taka sztuka... 

Czy kiedyś zatrzyma się? Czy obejrzy się za siebie za tymi, których gdzieś kiedyś zostawił? To nie są pytania retoryczne i sama chętnie na nie odpowiem: ZATRZYMA SIĘ.... OBEJRZY SIĘ... Tylko czy nie będzie już za późno? Będzie gotów nawet cofnąć się, zawrócić, byle naprawić swój błąd. Cóż jednak zastanie tam za sobą? Nieodebrane połączenie, smsa zawieszonego gdzieś w próżni, świecące się słoneczko na gadu-gadu z opisem "Zaraz wracam" i oś czasu na facebooku, na której od pewnego czasu panuje zupełna cisza... I te buty, i kubek z niedopitą kawą, kota, który błąka się po pokoju... Wszak "tego się nie robi kotu"... A drugiemu człowiekowi? Wypada go zostawić wtedy, gdy schował dumę do kieszeni i zawrócił? I znowu JA jestem najważniejszy, bo ktoś mi to zrobił... KTOŚ mnie zostawił, nie poczekał na moje "przepraszam", nie poczekał na łaskawe spojrzenie...

Śpieszmy się kochać ludzi... Tak szybko odchodzą.... 

środa, 4 czerwca 2014

Człowiek jednak pozostaje GŁUPCEM do końca życia ;)

Są pisarze, którzy wzbudzają mnóstwo kontrowersji, a opinie na temat ich twórczości są tak skrajne, że nie pozostaje już żaden margines... Myślę, że prawie każdy zgodzi się z tym, że jednym z takich twórców jest Paulo Coelho...

Nakładem wydawnictwa Drzewo Babel właśnie ukazała się najnowsza książka Coelho "Zdrada". Bardzo chciałam ją dorwać, bo akurat należę do tej części społeczeństwa, która uwielbia książki tego autora. Owszem, są takie, których nie przeczytałam, ale przecież nie może nie być wyjątków od reguły :) Patrząc na opis "Zdrady" na okładce pomyślałam, że tę akurat muszę przeczytać. Dlaczego? Zanim odpowiem na to pytanie, przytoczę go...


Linda ma 31 lat. Wszyscy uważają, że ma wspaniałe życie. Mieszka w Szwajcarii, w jednym z najbezpieczniejszych państw świata. Ma kochającego męża, urocze i dobrze wychowane dzieci oraz świetną pracę dziennikarki.

Jednak zaczyna buntować się przeciw rutynie i przewidywalności swojego życia. Nie jest w stanie dłużej udawać, że jest szczęśliwa, gdy w rzeczywistości czuje jedynie apatię.

Wszystko zmienia się, kiedy spotyka swojego byłego chłopaka. Jakub jest znanym politykiem, z którym przeprowadza wywiad. Podczas spotkania budzi się w niej dawno zapomniane uczucie - pożądanie.

Wbrew wszystkiemu postanawia zdobyć dawną miłość. Chcąc osiągnąć swój cel, musi sięgnąć dna ludzkich uczuć, by na koniec odnaleźć szczęście.

A teraz czas na moją odpowiedź na pytanie, dlaczego tak bardzo chciałam ją przeczytać... 

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Moje marzenia.... i "ZACZATOWANI" część 1.

Wiele, wiele lat temu marzyłam o tym, by napisać książkę... Z racji tego, że marzenia bez naszej pomocy nie do końca mają ochotę się spełniać, nawet spróbowałam pisać :) Dziś wiem, że było to bardzo, bardzo nieporadne, ale nie zmienia to faktu, że SENTYMENT pozostał :) Dlatego dziś część pierwsza tego, co przed laty zatytułowałam jako "ZACZATOWANI"... To tak prawie z dedykacją dla kilku osób... Łudzę się, że może kiedyś na emeryturze będę miała czas i większy zapał do pisania :)



ZACZATOWANI

        Pytałeś, jaka jestem... Śmiałeś się do samego siebie, a ja milczałam. Sekundę, dwie, trzy, całą wieczność. Jak opisać siebie komuś tak odległemu, że wręcz nierealnemu? Komuś, od kogo dzielą mnie setki kilometrów... Wyjątkowo długich kilometrów...
 W jaki sposób wyrazić brąz moich oczu, ciepły chłodem smutku? Jak w kilku słowach opowiedzieć ci o wietrze, który rozwiewa moje włosy pieszcząc je każdym swym oddechem? Jak opisać swój uśmiech, tak rzadko ostatnio goszczący na mojej twarzy? A barwę mego głosu? Gest dłoni odgarniającej włosy? Zamyślenie, rozmarzenie, czoło zmarszczone w gniewie, radość rozbłyskującą w mych oczach iskrami?
 Obcemu mężczyźnie, siedzącemu przed innym monitorem komputera, nie da się tego przekazać... Jestem zbyt skomplikowanym zbiorem myśli, uczuć, słów i gestów... Zbyt zawiłym labiryntem... I tak pogubiłbyś się w nim... Więc dla twojego dobra lepiej, że nie potrafię tego wszystkiego oddać słowami.

środa, 28 maja 2014

R.P. Evans, czyli ktoś kto daje nadzieję...

Dawno nie czytałam w takim tempie i sama tym jestem zdziwiona. Nie, nie samym tempem czytania, bo zawsze tak miałam, że jeśli książka mnie wciągnęła i dało się ją czytać jednym tchem, to czytałam póki książka się nie skończyła... Moje zdziwienie dotyczy reakcji na książki jednego konkretnego autora, bo mimo że wcześniej go nie znałam, to od razu zaszufladkowałam jego powieści do książek typu: przeczytać i zapomnieć. Poza tym coraz częściej łapię się na tym, że zdecydowanie wolę powieści polskich autorów, bo tam jest nasza polska rzeczywistość, a zagraniczne to nieraz zdają się przedstawiać niby codzienne, zwyczajne życie, a mimo tego odnoszę wrażenie, że to zupełnie inny świat...

Po pierwszą książkę R.P. Evansa sięgnęłam z ogromną dozą ostrożności. Pomyślałam, że przeczytam kilka stron i najwyżej odłożę. Tyle że po tej pierwszej zaraz sięgnęłam po następną, i po następną... 

Przed momentem zamknęłam "Obiecaj mi". Zamknęłam, bo zdążyłam ją wręcz pochłonąć. Trudno mówić o zwyczajnym czytaniu, gdy czytelnik ma wrażenie, że chłonie treść całym sobą, wszystkimi swoimi zmysłami. Najbardziej wymowna jest cisza, ale nie tym razem... Tym razem chcę na gorąco podzielić się swoimi przemyśleniami i odczuciami. Dlaczego? By pielęgnować w sobie tę nadzieję... Nadzieję i wiarę w to, że życie potrafi być pełne również tych miłych niespodzianek. Tak często zapominamy o tym, że drugi człowiek może być ANIOŁEM. Nie w znaczeniu dosłownym, ale któż z nas nie zna słynnego zdania Przyjaciele są jak ciche anioły, które podnoszą nas, kiedy nasze skrzydła zapominają jak latać (Antoine de Saint-Exupéry)... Tyle że życie pisze różne scenariusze i nawet ci najprawdziwsi przyjaciele nieraz odchodzą... A może niekoniecznie przyjaciel musi być tym, kto przypomina nam jak latać? Może niekoniecznie PRZYJACIEL musi udostępniać nam swych skrzydeł, gdy sami jesteśmy zbyt słabi? Może wystarczy czyjś uśmiech, dobre słowo, dłoń wyciągnięta w najmniej oczekiwanym momencie? I już życie nabiera blasku, i już życie nabiera innych barw...

wtorek, 6 maja 2014

NADZIEJA pozostaje do samego końca...

Tym razem zaznaczam na samym wstępie: TO NIE JEST RECENZJA :) To jedynie MOJE SUBIEKTYWNE odczucia po przeczytaniu książki. Nie wiem jeszcze co z tego wyjdzie, ale nie mam ochoty porównywać każdej przeczytanej książki z innymi, analizować i rozkładać postaci czy języka na części pierwsze.  Pisanie jest dla mnie chwilą przyjemności i tym ma pozostać :)

Biorąc pod uwagę moment ukazania się powieści nie da się ukryć, że po "Piątą falę" sięgnęłam dosyć późno. Dlaczego? Swego czasu zaczytywałam się w książkach fantastycznych i fantasy, ale z czasem coraz trudniej było mi znaleźć coś, co rzuciłoby na kolana, no i na dodatek byłoby w zasięgu mojej ręki. Uwielbiałam pobujać w obłokach odrywając się od rzeczywistości. To bujanie miało być lekkie i przyjemne, pozbawione trudu przekopywania się przez kolejne stronice oraz myśli: kiedy to się nareszcie rozkręci? Kiedy zacznie się coś dziać? Zdecydowanie bardziej wolę chwile wahania, czy mogę jeszcze pozwolić sobie na kolejne kilka stron, kolejny rozdział, czy też doczytanie książki do końca... Oj a w przypadku "Piątej fali" było tych wahań troszkę :) Jeszcze jedna strona, jeszcze dwie, dokończę rozdział, a tak właściwie zostało tylko 50 stron do końca, więc szkoda byłoby odkładać...

Odpowiedź na pytanie, czy ludzkość jest w stanie odeprzeć atak obcej cywilizacji, TYSIĄCKROTNIE bardziej rozwiniętej niż nasza, jest jednoznaczna i na pewno nikt nie ma co do tego wątpliwości. Niezwykle INTRYGUJĄ jednak sposoby, jakie OBCY mogliby wykorzystać, by zawładnąć naszą planetą. Nie rozpatrywałam tego w kwestii pomysłowości autora, bo Rick Yancey opisał to tak realistycznie, tak przekonująco, że odnosiłam wrażenie, jakbym tkwiła w tym wszystkim po uszy. Jakby zostało to wszystko wyjęte z tajnych akt organizacji, która tego typu sprawami się zajmuje...

Bezsilność, którą odczuwamy, nakazuje uruchomić myślenie, bo tak naprawdę człowiek przecież ZAWSZE, DO SAMEGO KOŃCA, ma NADZIEJĘ... Że a nuż uda się Obcych przechytrzyć, że a nuż popełnią oni jakiś błąd, który zniweczy ich plany, że a nuż atuty naszego CZŁOWIECZEŃSTWA okażą się ponad tym wszystkim... I znowu nasuwa mi się myśl, która niejednokrotnie gości w moich rozmyślaniach: dlaczego ludzkość jednoczy się tylko w obliczu katastrof i zagrożeń? Dlaczego na co dzień jeden drugiego utopiłby w łyżce wody? "Człowiek człowiekowi wilkiem"... Ale może, a jakże, bo to ON - CZŁOWIEK, a nie kosmita. No i w końcu ON nie chce zniszczyć całej ziemi, nie chce zniszczyć wszystkich... Tylko tego jednego, ewentualnie dwóch, może trzech... A OBCY niech wracają do siebie o ile nie chcą podzielić się z nami czymś, co nam będzie na rękę :) Nie chcemy ani pierwszej fali, ani drugiej, ani trzeciej.... Za to chcemy dalszej części sagi :)

Wieczna poszukiwaczka...

Kiedyś już wspomniałam, że jestem poszukiwaczką... Śmiało mogłabym dodać: WIECZNĄ POSZUKIWACZKĄ, bo tak naprawdę zawsze jest coś do ODKRYCIA. Wydawałoby się, że we współczesnych czasach nietrudno o tego typu dokonania. W końcu zalewa nas z każdej strony taki natłok informacji, że nic tylko wybierać i przebierać. Tyle że tak naprawdę ile na to przebieranie mamy czasu? Czas każdego z nas jest mniej lub bardziej ograniczony i faktycznie szczęśliwi, którzy czasu liczyć nie muszą... CZAS mija nieubłaganie, a tu tyle jeszcze do odkrycia :)

Skąd biorą się moje mniejsze i większe odkrycia? Bywa, że decyduje o tym przypadek... I tak na przykład sięgam po książkę, bo PRZYPADKIEM wpadła mi w ręce, bo PRZYPADKIEM gdzieś się natknęłam na jej opis, bo PRZYPADKIEM była promocja... PRZYPADEK też często decyduje o tym, że sięgam, by wypróbować jakąś nowość. Nieraz jednak coś po prostu zaciekawi, zaintryguje albo tak najzwyczajniej w świecie się spodoba... Jestem przekonana, że KAŻDY TAK NIERAZ MA :)

Do PRZYPADKÓW zaliczyłabym to, że uda mi się coś gdzieś wygrać i mieć możliwość przetestować. I tu muszę Wam zdradzić, że zazwyczaj jest to niezwykle udane testowanie, bo uwieńczone przywiązaniem do produktu na dłużej, czyli do czasu, gdy nie odkryję czegoś NOWSZEGO, LEPSZEGO... I latam po sklepach szukając tego konkretnego produktu, polecam ten produkt ZNAJOMYM, bo niby dlaczego tylko JA mam być szczęśliwą posiadaczką tych DROBINEK SZCZĘŚCIA, które wszak ostatecznie składają się na nasze lepsze samopoczucie i na to, że mamy ochotę zamknąć na moment oczy i powiedzieć: JESTEM SZCZĘŚLIWA... Nieważne, że to tylko CHWILA... Ważne, że jest, że się zdarzyła, że była tym momentem EUFORII, UNIESIENIA... Czegokolwiek, co wpuściło promyczek słońca do naszej codzienności :)

wtorek, 22 kwietnia 2014

Bez tytułu....

Są chwile, których nie doceniamy póki trwają... Zdaje się, że po prostu być muszą... Koleją rzeczy mijają i wówczas zaczyna nam ich brakować... Nagle problemy, które wcześniej zdawały się być nie do rozwiązania, rozwiązują się same, ale niestety ich miejsce zajmują inne - te dorosłe, poważne, spędzające sen z powiek, a ich rozwikłanie staje się sprawą życia lub śmierci... Zapominamy wówczas o całym świecie, bo to MY zdajemy się być całym światem... Nie liczy się wówczas nikt, poza NAMI samymi i poza tymi, których do naszego ŚWIATA chcemy zaprosić... Nieważne, że ktoś odrzuci to zaproszenie: ma być jego częścią i tyle! Idealizujemy GO do końca, odrzucając całą resztę. Bo ta RESZTA nie pasuje do mojego ŚWIATA, a raczej do wyobrażeń o nim... MIŁOŚĆ, PRZYJAŹŃ.... przecież już komuś przypisaliśmy te role... A jeżeli ten KTOŚ nie sprawdzi się w roli, którą MIAŁ pełnić w naszym życiu? Któż z nas zastanowi się, na ile była ona zgodna z jego planami i marzeniami? A może nie zauważyliśmy, że KTOŚ i nam przypisał role, o których nawet nie śniliśmy?
Zawiedliśmy?
Rozczarowaliśmy?
A może.... nie zauważyliśmy, że tych najważniejszych życiowych ról wcale nie trzeba przypisywać? PRZYJACIEL w danym momencie jest, albo go nie ma... I nikt nie powiedział, że MUSIAŁ być od zawsze... Pozostaje jedynie marzyć, by pozostał jak najdłużej.... SAM od siebie....

poniedziałek, 31 marca 2014

Ile można przeczytać dla SAMEJ IDEI czytania?

Nie, nie zapomniałam o blogu, ale prowadzę ostatnio walkę... Na szczęście nie z KIMŚ lecz z CZYMŚ :) To COŚ tkwi we mnie i każe mi odłożyć na bok książkę, z którą męczę się już przez jakieś 125 stron... Niby tylko 125 stron, ale - i tutaj przyznaję z ciężkim sercem - te 125 stron czytam już chyba ponad tydzień... Staram się codziennie przed snem przeczytać chociaż odrobinkę i za każdym razem mam nadzieję, że nareszcie jakimś cudem porwie mnie i przeniesie w świat malowany przez autora pięknymi słowami, a zarazem jakby otoczony magicznym kręgiem, przez który ja, jako czytelnik, nijak przeniknąć nie mogę...

Nie czuję się z tym najlepiej, bo jest to książka, którą bardzo chciałam przeczytać. Na dodatek zbiera mnóstwo dobrych recenzji, a dla mnie jest nie lada wyzwaniem... Zaczęłam nawet zastanawiać się, czy ze mną wszystko w porządku, skoro ludzie się zachwycają, a ja się męczę. Pobuszowałam więc nieco i natknęłam się na recenzję, której autor przyznaje, że trudno było mu przebrnąć pierwszą część książki... No dobrze, tyle że ta pierwsza część to ponad 200 stron, czyli prawie 1/3 powieści. Czy rzeczywiście to, co znajduje się na pozostałych stronicach, warte jest tego poświęcenia? 

Uffff, no to wyrzuciłam z siebie to, co mnie ostatnio męczy :)




poniedziałek, 17 marca 2014

-40 zł na ZAKUPY w WYDAWNICTWIE ZNAK

Kochani a to wspaniała niespodzianka od Wydawnictwa ZNAK... I jak tutaj ICH nie kochać?

Przy zakupach za 100 zł na znak.com.pl odcinamy 40 zł.
Szczegóły promocji:
1. Aby skorzystać z promocji należy wpisać na stronie www.znak.com.pl kod rabatowy - zycie40
2. Gdy wartość Twojego zamówienia wyniesie 100 zł, od Twojego zamówienia odejmiemy 40 zł.
3. Rabat nie łączy się z innymi kodami rabatowymi.
4. Kod rabatowy jest ważny do 31 marca 2014 roku.

czwartek, 13 marca 2014

Moja podróż do MALOWNICZEGO... Czy gdzie indziej może istnieć ten WYMARZONY DOM?






Są książki, które czytamy zachłannie po to, by jak najprędzej dowiedzieć się, co się wydarzy i jak to się zakończy... Są jednak i takie, którymi chcemy się delektować i marzymy, by nigdy się nie skończyły. Do tych drugich zdecydowanie należy powieść  Magdaleny Kordel "MALOWNICZE. WYMARZONY DOM".

Czym to CUDO tak zachwyca? Odpowiedź na to pytanie wydaje się niezwykle prosta, a jednocześnie jak wyrazić to, co po prostu czuje się całym sobą? Zawsze mówię, że najtrudniej zdefiniować to, co najbardziej oczywiste...

Magda kupuje kota w worku, a tym "kotem" jest dom (trochę duży ten kot ;) W każdym bądź razie pewnego dnia Magda postanawia wziąć swój LOS w swoje ręce. Zostawia za sobą wszystko, co jest balastem na tej jej własnej drodze do szczęścia. Żadnego prostowania ścieżek, które ktoś jej wytycza! Po prostu trzeba wyznaczyć sobie swoją drogę... 

Zazwyczaj polega to na żmudnym jej wydeptywaniu, ale nieraz wystarczy obrać inny kurs, unieść się ponad wszystkim, zostawić za sobą mylące drogowskazy i ŻYĆ... Po prostu ŻYĆ: pełnią życia i po swojemu. Niestety nie każdego stać na taką odwagę, chyba że znajdziemy się w sytuacji podbramkowej, gdy wydaje nam się, że nie mamy już nic do stracenia i że już teraz może być tylko lepiej...

Dom położony jakby na końcu świata, w miejscowości, w której zdawałoby się, że czas się zatrzymał. Skąd właśnie takie wrażenia? Przecież autorka wcale nie przedstawia miasteczka jako "przedpotopowego"... Jest jednak coś, co zawsze kojarzyło się, kojarzy i będzie kojarzyło się z minionymi epokami: WOLNIEJSZE ŻYCIE i taka zwyczajna LUDZKA ŻYCZLIWOŚĆ. Na czym polega to wolniejsze życie? Wcale nie na braku wrażeń czy braku problemów, ale na tym, że każdy ma czas na spojrzenie wokół siebie, na spojrzenie do góry i na podziwianie CUDÓW, które miał zaszczyt dostrzec. Wolniejsze życie to to, że człowiek ma czas na to, by usiąść z sąsiadami na tarasie i powolutku sączyć herbatkę... A ŻYCZLIWOŚĆ? Tego chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć :) Ten uśmiech przypadkowego przechodnia, ta dłoń wyciągnięta ZUPEŁNIE bezinteresownie i ta gotowość rezygnacji z odrobiny swojego JA... I już nie JA jestem najważniejszy, nie JA jestem najbardziej pokrzywdzony przez życie, nie JA zasługuję na więcej niż życie mi daje.

I jak można nie tęsknić za takim miejscem na ziemi? Czy dom położony w takiej miejscowości może nie być tym jedynym i wymarzonym?

Póki co żałuję, że książka się skończyła... Że ma tylko 391 stron a nie na przykład 700... I póki co czekam na ciąg dalszy... Z niecierpliwością i wiarą, że znowu będę mogła przenieść się do Malowniczego, by podładować swoje akumulatory... Nie ma lepszego źródła energii niż optymizm i nadzieja... Dziękuję :)

środa, 12 marca 2014

Zakupowego szaleństwa nie było...

Dziś miała być recenzja, ale nie chcę pisać jej tak na szybko, bo ta książka zasługuje na coś więcej... Za to dziś kilka moich PRZEMYŚLEŃ (a co, i takowe będą się tutaj pojawiały)...

Jedna z moich dwóch ukochanych siostrzyczek namówiła mnie dziś na wypad do galerii. Wszak wiosna się zbliża i czas pomyśleć o podreperowaniu garderoby. Jakieś okrycie wierzchnie by się przydało i buty... Tyle że pojawił się iny problem: doszłam do wniosku, że ja to nietypowa kobieta jestem. Gorzej: u nas to chyba rodzinne, bo bieganie po sklepach, szukanie i przymierzanie w ogóle nie jest w naszym guście. Ale co zrobić, kiedy naprawdę w końcu trzeba COŚ kupić? 

Przemierzyłyśmy naprawdę sporo kilometrów. Wchodziłyśmy do każdego sklepu, w którym wydawało się nam możliwe upolowanie tego, czego szukałyśmy, i.... oczywiście klapa na całej linii :( Nogi bolą od tego biegania i pozostał niesmak, że nie potrafiłyśmy znaleźć dla siebie niczego odpowiedniego i... godnego naszej uwagi :( Czy to nie powinno nas przerażać? Co z nas za kobiety? Wchodzimy gotowe na prawdziwe szaleństwo zakupowe a wychodzimy z pustymi rękoma... Może jeszcze nie odkryłyśmy tych "naszych" odzieżowych marek i sklepów, które tak by zauroczyły, że nie dałoby się wyjść bez niczego?

Chyba jestem wieczną poszukiwaczką i tyle... Bo co będę się dołować, że coś ze mną nie tak? Kosmetyków też poszukiwałam i poszukuję, ale za to jak już odkryję jakieś cudeńko to wiem, że musi być moje NA ZAWSZE. I o tych moich CUDEŃKACH też kiedyś na pewno napiszę... Póki co zmęczona idę posłuchać co w trawie piszczy ;)

wtorek, 11 marca 2014

Trzy rodzaje książek wg mojej osobistej skali...

Książki podzieliłabym na kilka rodzajów:
1) te, przez które nijak nie da się przebrnąć i w końcu zrezygnowana odkładam na bok, by nigdy do nich nie wrócić;
2) te, które wciągają od pierwszych stronic i człowiek zachłannie wertuje kartki, by dowiedzieć się jak to wszystko się zakończy;
3) i w końcu te, które od samego początku są obietnicą niesamowitych przeżyć i tak umiejętnie je dawkują, że człowiek delektuje się nimi, chłonąc każde słowo, każdy namalowany słowami obraz, każdą myśl i każde uczucie, które zdawałoby się nie mieć odpowiedników w werbalnym świecie, a tak wspaniale nazwane przez autora, że można nie zastanawiać się, co autor miał na myśli...

I właśnie jedną z książek, a raczej rządkami liter, które chciałabym z niej wyczytać i zostawić w sobie na zawsze, delektuję się ostatnio. "Delektuję" to najodpowiedniejsze słowo, bo od paru dni dawkuję sobie wieczorami tę lekturę jak najbardziej wysublimowaną przyjemność. I nawet kiedy natrętna POKUSA próbuje nakłonić mnie, bym czytała dalej, dzielnie zamykam książkę mówiąc sobie ot tak po prostu DOŚĆ... Potem zamykam oczy i chociaż przez moment pozostaję w świecie, który stworzyła Magdalena Kordel w "Malownicze. Wymarzony dom".

I wybaczcie: dzisiaj zostały mi ostatnie strony, więc mam zamiar zatracić się w lekturze bez reszty... A co tam delektowanie! Dziś będzie szaleństwo na całego, a jutro ciut więcej na temat powieści :)





wtorek, 4 marca 2014

Moje DROBINKI szczęścia...

"O książkach mogłabym pisać, i pisać, ale dzisiaj będzie krótko, bo chcę TO zostawić w sobie jak najdłużej... Z tego też powodu wczoraj nic nie czytałam, a dziś... No cóż, dziś kusi kolejna książka, która czeka na mnie przy łóżku, ale postaram się być dzielna i nie ulec pokusie..." - te słowa miałam napisać dwa dni temu... Tekstu nie dokończyłam, a więc postu nie było... Za to wskoczyłam szybciej do łóżka no i oczywiście pokusie się nie oparłam... I tak to złapałam kolejny maleńki CUD. Czym są te moje małe CUDA?


Moje małe CUDA są jak drobinki złota… Bardzo starannie przesiewam je z ogromnych okruchów życia, sklejam je wszystkie razem i tak otrzymuję moje SZCZĘŚCIE. I napawam się JEGO obecnością… Małym cudem jest promyk słońca łaskoczący mnie o poranku, bo go po prostu czuję! Nieważne, że piegi, że buzia zaspana… ON mnie łaskocze, nieporadnie (nieraz zahaczy o poduszkę), ledwo wyczuwalnie i zabawnie… Małym cudem jest to, że słyszę wokół tyle dźwięków: cudownych, mniej cudownych i paskudnych… Ale SĄ! Odbijają się najpierw o wszystko dookoła, a gdy już trafią do mego ucha, to dalej się obijają, ale już wewnątrz mnie, wewnątrz mojej głowy. Słyszę nawet, gdy inni nie słyszą a nie słyszę, gdy bardzo słyszeć nie chcę… I cudem są te wszystkie barwy mieszające się jak w kalejdoskopie. W jednej chwili potrafią zachwycić, w jednej chwili potrafią przerazić, a ja??? Ja wtedy najzwyczajniej mogę zacisnąć mocno powieki i…. JUŻ NIC NIE WIDZĘ :) Takich cudów mogłabym wymieniać mnóstwo: maleńkie rączki zarzucone na moją szyję, cichy spokojny oddech małej istotki wtulonej w moje ramiona, kawa pachnąca o poranku, wiatr buszujący w moich włosach i sen, który wieczorem wcale nie chce przyjść… Te MAŁE i WIĘKSZE CUDA mam na co dzień, w tym również ostatnio, ale… jest jeszcze jeden CUD i to nie wiem czy taki mały ;) Otóż okazało się, że nareszcie mamy wspaniałe książki POLSKICH AUTORÓW. Przywykłam już do światowych bestsellerów, od których nie sposób się oderwać… I owszem, od czasu do czasu przez te trzy dziesięciolecia zdarzały się książki napisane w naszym rodzimym języku, które porywały, ale… to było jak na lekarstwo :( Teraz nareszcie to się zmieniło! Pochłaniam od pewnego czasu książki Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk i Marii Ulatowskiej, a niedawno zatraciłam się w książkach o SZCZĘŚCIU Anny Ficner-Ogonowskiej. Zaraz potem oczyma duszy i wyobraźni przeniosłam się do RÓŻAN z książek Bogny Ziembickiej (czekam niecierpliwie na kolejne!), a właśnie wczoraj z Magdą brałam w ciemno domek w uroczej miejscowości Malownicze… I zaraz znowu wskoczę do łóżka (w końcu pora ku temu stosowna), by ponownie znaleźć się w Wymarzonym Domu Magdaleny Kordel... Czy to nie CUD? Tyle wspaniałych książek polskich autorek??? Ja mam tylko cichą nadzieję, że ten CUD mi nie zniknie i że wkrótce znowu pojawi się jakieś arcydzieło – POLSKIE a na miarę ŚWIATOWĄ :) Bo ja chcę czytać i nadal łapać moje kolejne okruchy SZCZĘŚCIA...



piątek, 28 lutego 2014

Szybki obiad... Tym razem wszystko przez to LENISTWO :)

No i tak dzisiaj dopadła mnie szara rzeczywistość... Wyjątkowo szara, bo zawładnęło mną zwyczajne lenistwo (o nadzwyczajnym może kiedyś ;)... Najczęściej TO się zdarza w piątkowe popołudnia, po prawie pięciu dniach życia na wysokich obrotach i przed dwoma kolejnymi. Przez dwa najbliższe dni nie będę musiała chociaż zrywać się skoro świt, by przed pracą zdążyć wyprawić (i ewentualnie rozwieźć) dzieci do szkoły i przedszkola. W każdym bądź razie dopadło mnie tzw. zmęczenie materiału, a skoro tak, to trzeba ograniczyć wysiłek do minimum. Jak na złość dzieci marudzą, kłócą się lub szaleją w najlepsze. Jakby dokładnie wyczuwały, kiedy mama nie ma sił, by stawiać je do pionu...


W jaki sposób ułatwić sobie przebrnięcie przez TAKIE właśnie dni? Jedna z moich zasad to: SZYBKI OBIAD. Ja wiem, że to profanacja posiłków, a raczej Królestwa KUCHNIĄ zwanego, ale nieraz po prostu inaczej się nie da. Zresztą pomysły na szybkie obiady bywają poszukiwane i w innych okolicznościach. I nie jest to żaden problem, gdy gdzieś  nam w głowie świta jakiś pomysł i gdy akurat dysponujemy tym, co niezbędne do jego zrealizowania (wysiłek ograniczamy do MINIMUM, więc wychodzenie choćby do osiedlowego sklepu, nie jest wskazane).

A ja dziś miałam właśnie TO szczęście, że obiad leżał w moich skromnych zapasach, które lubię po prostu mieć :) Tym "drobiazgiem", który przyczynił się dzisiaj do uszczęśliwienia mej osoby, okazały się.... PLACKI ZIEMNIACZANE firmy SYS. Pierwsze i drugie spotkanie z nimi miałam zaliczone już wcześniej. Skusiłam się na ich zakup w sklepie internetowym. Niestety w sklepach w moim mieście na próżno ich szukać, a szkoda :( Zakupy przez internet mają to do siebie, że - jeśli doliczymy przesyłkę - przepłacamy :( I tu właśnie miałam kolejne SZCZĘŚCIE: NIE PRZEPŁACIŁAM, bo trafiłam na rewelacyjną promocję związaną z wprowadzaniem nowego produktu na rynek :) Nie dość, że cena promocyjna, to jeszcze przesyłka gratis :) I tym to sposobem placki ziemniaczane zanim dzisiaj wylądowały na naszych talerzach, leżały grzecznie w spiżarce czekając na swoją kolej. 

Wystarczyło wysypać proszek z torebek do miski, dolać wody i dodać jajko, poczekać 10 minut, żeby ciut skrobia napęczniała i już można było przystąpić do smażenia. Jeśli ktoś chce się oburzać na moje lenistwo to bardzo proszę :) Warto jedynie, żeby ten KTOŚ wiedział, że produkty firmy SYS są w 100% naturalne - żadnych konserwantów czy zbędnych dodatków :) Prawie jak babcina kuchnia :)


Pycha!!! Chociaż i tak moimi ulubionymi będą te nieobecne na zdjęciu, czyli... ze szpinakiem :) Zjadły się w pierwszej kolejności w czasie, gdy blog był tylko na etapie planów :)

Początki, czyli o czym chcę pisać...

Mój blog rodził się w bólach i nie powiem, żeby było lekko. Od zawsze wiedziałam, że chcę pisać i wiedziałam, o czym ma być to pisanie. Mijały jednak nie tylko tygodnie i miesiące, ale... lata. Zawsze brakowało kopniaka, który widocznie byłby najlepszą motywacją. Skoro jednak się go nie doczekałam, to stwierdziłam, że na nic takie czekanie... Czas ucieka, chwile umykają, a mój blog do dzisiaj pozostawał w sferze marzeń. Nadeszła pora, by to zmienić...


Jak padło na nazwę mojego bloga? Zawsze marzyłam o tym, by pisać o życiu, jakie wiedzie większość z nas: dom, dzieci, praca... Takie życie znam od podszewki, a więc od strony wyborów przed którymi człowiek codziennie staje, trosk, które spędzają nieraz sen z powiek, i radości, które składają się na te nasze mniejsze i większe SZCZĘŚCIA. Ale CODZIENNOŚĆ to też czas spędzony w kuchni, to moje ukochane książki, zabawy z dziećmi i długie rozmowy z nimi... To błogie chwile relaksu, pielęgnacja własnego ciała, makijaż... Jednak, gdy przed dwoma laty wspomniałam komuś znajomemu, o czym chciałabym pisać na blogu, usłyszałam, że to tematy "niechodliwe" jeśli są wrzucone do jednego worka. Owszem, blogi tematyczne są w cenie i mają wielu odwiedzających, ale blogi, na których pisze się o wszystkim, podobno są omijane z daleka. Nie wiem ile jest w tym prawdy, ale nie potrafię zrezygnować z pisania o tym, co kocham, czyli o życiu... Tak jak każdy miewam lepsze i gorsze dni. Nieraz mam ochotę zamknąć się przed całym światem, albo uciec gdzieś daleko, ale to na szczęście mieści się w granicach normy i po prostu sobie mija :)